poniedziałek, 28 lutego 2011

pokolędowe refleksje... - modlitwa

Jedną z najważniejszych momentów w czasie wizyty duszpasterskiej w domu rodziny katolickiej jest wspólna modlitwa. Piękne jest doświadczenie, całej rodziny modlącej się z kapłanem. Niestety nieraz się zdarza, że jest to jedyna wspólna modlitwa rodzinna. Nawet temat modlitwy pojawiał się w czasie naszych rozmów...okazuje się, że wielu ludzi się nie modli, bo ich modlitwa pozostała na poziomie dziecka i się nie rozwinęła...albo modlimy się wtedy gdy czujemy trwogę, grozi nam jakieś niebezpieczeństwo...często realizujemy powiedzenie "jak trwoga to do Boga"...może to jest i jakiś motor do działania w życiu wiary...ale Pan Bóg oczekuje na nas zawsze nie tylko wtedy gdy dzieje się źle...chce z nami dzielić i smutki ale też i radości...
A może modlitwa przychodzi nam ciężko bo tak naprawdę zapomnieliśmy jak można się modlić??? Jedną z piękniejszych definicji modlitwy jaką spotkałem w życiu była myśl św. Teresy z Avila: "modlitwa jest to nic innego jak miłosna /przyjazna/ rozmowa z Tym o Którym wiem, że mnie miłuje" (Ż. 8,5)
A więc rozmowa...to tak jak mamy przyjaciela, z którym mogę rozmawiać o wszystkim, nie wyszukując wielkich słów tylko to co czuję...co przeżyłem...dzielę się z nim... Analogicznie z Bogiem...praktykując ten rodzaj modlitwy budujemy relacje przyjaźni z Bogiem, w tym momencie to On jest naszym największym Przyjacielem z którym mogę rozmawiać...mówić Mu o tym wszystkim co się dzieje w moim życiu, o tym co dobre i o tym co złe...a może nieraz i trzeba się z Nim trochę "pokłócić"...ważne aby nie ulec diabelskiemu złudzeniu że po co o tym mówić Panu Bogu przecież On w całej swojej wszechmocy i tak o tym wie...owszem wie, ale czeka aż my Mu o tym powiemy, jak Przyjacielowi...i to jest piękne...w taki sposób budujemy relacje przyjaźni z NIM. I taką rozmowę, modlitwę wewnętrzną można praktykować wszędzie w domu, w kościele, na adoracji, w drodze do pracy itp...ale nie możemy się zwalniać z praktyk religijnych takich jak uczestnictwo w Eucharystii moment największego zjednoczenia z naszym Przyjacielem...

piątek, 4 lutego 2011

po I piątku miesiąca...

uff...w końcu minął ten pracowity dzień. I piątek miesiąca jest dzień w którym odwiedzamy chorych parafian z posługą sakramentalną i tak od godz. 7.30 chodziłem po moich chorych ale też i po byłych chorych ks. Krzysztofa, który przekazał nam swoich chorych po tym jak został proboszczem i został przeniesiony z naszej parafii, doszło nam trochę osób i teraz będziemy dużo później kończyć. W normalnym trybie to nie jest nic nadzwyczajnego ale biorąc pod uwagę fakt, że jeszcze trwają wizyty duszpasterskie więc praktycznie cały dzień odwiedzamy mieszkańców naszej parafii...jestem mega-zmęczony...a jutro sobota i ponad 40 rodzin do odwiedzenia, oj będzie się działo...i tak minęły ferie.
a dzień zakończył się miłym akcentem, udało się pomóc pewnej młodej osobie w znalezieniu stancji u jednej z moich chorych, ileż miałem radości, że mogłem pomóc...widzę w tej sytuacji namacalne działanie Boga. Bogu niech będą dzięki

wtorek, 1 lutego 2011

"pokolędowe" refleksje... cz. II - ŚMIERĆ

minęło trochę czasu od mojej ostatniej notki...rzeczywiście ten szczególny czas w roku liturgicznym Kościoła, czas po Bożym Narodzeniu jest czasem intensywnej pracy dla kapłana na parafii. Kolęda na dobre się rozkręciła, codzienne spotkania z ludźmi każdego dnia mnie zaskakują. Nie raz rozmowy same się "nakręcają" a bywa i tak, że sam je nastawiam na odpowiedni tor...Smutne jest to, że nadal pomimo obszernego listu, który przygotowałem do naszych wiernych z wyjaśnieniem czym jest kolęda i jaki jest jej cel, to wielu ludzi niestety ciągle traktują tą jedyną okazję do tego, żeby wykorzystać obecność kapłana w ich domu na rozmowę o życiu, problemach dnia codziennego, troskach i radościach,jak przykry obowiązek.
Zadziwia mnie to, że w rozmowach o śmierci tyle uwagi się poświęca śmierci ciała, ...jakie to straszne, że musimy umierać, zostawiać to wszystko co przez całe życie nagromadziliśmy, zostawiać naszych bliskich... itp. a mało uwagi się poświęca na śmierć duszy, która niejednokrotnie ma miejsce na porządku dziennym. Mam tu na myśli grzech ciężki, w ogóle grzech. O tym chyba mało kto pamięta, że grzech przecież jest "umieraniem duszy", zabijaniem mojej relacji z Bogiem...rzadko kiedy się o tym mówi. Grzech jest ponownym krzyżowaniem Chrystusa. Dziś nie modne jest mówienie o grzechu, raczej tą część naszego życia wolimy ukryć, stąd tak nie łatwo przychodzi nam stanąć u kratek konfesjonału. A przecież tylko tam znajduje się mój ratunek. Nigdzie nie ma dla mnie ratunku jak nie w sakramencie pokuty i pojednania. Tam czeka na mnie sam Chrystus. I tylko kapłan ma moc daną od Boga poprzez sakrament kapłaństwa odpuścić mi grzechy, nie mogę odbyć spowiedzi przed Bogiem unikając konfesjonału...
Z czasów zakonnych pamiętam jak na rekolekcjach jeden z ojców mówił, że grzech jest konsekwencją braku modlitwy, braku relacji z Bogiem, rozmowy z Nim. A tłumaczymy się tylko brakiem czasu, zabieganiem, przecież po całym dniu muszę odpocząć. Po co mam się modlić?!!!
Ludzie są zniechęceni do dalszej drogi, jeśli pojawił się w ich życiu grzech a przecież Bóg, który jest Miłością wzywa mnie do powrotu. Nawet najokropniejsze grzechy nie są w stanie zniechęcić Boga do mnie.
Nie wyobrażam sobie życia Bogiem, bez sakramentu pojednania z Nim i tu może nas zawstydzać osoba np. św. S. Faustyny, która tak często korzystała z sakramentu pojednania, uzdrowienia, pomimo tego że żyła tak święcie...to co dopiero my...jeśli się łudzimy i mówimy, że nie mamy grzechu to jesteśmy kłamcami!!!
"Podnieś mnie Jezu i prowadź do Ojca...zanurz mnie w morzu Jego miłosierdzia. Amen"